Samochody elektryczne mają tylu przeciwników, co wyznawców. A może i nawet więcej jest tych pierwszych. Różnią się od spalinówek diametralnie, a największym hasłem przepychającym tę technologię naprzód jest „ekologia”. Od przyszłego miesiąca mają zostać wstrzymane dopłaty do zakupu pojazdów elektrycznych w leasingu. To nie powinien być problem, prawda? W końcu ludzie kupują je po to, aby ratować Ziemię? Jak się okazuje, nie do końca.
Ponad 80 procent aut z napędem kupowanych jest przez przedsiębiorców, a nie osoby prywatne. 70 procent z nich finansowane jest przez firmy leasingowe. Jak widać, jest to większość całego rynku. Przedsiębiorcy mają do siebie to, że dbają o zyski. Nie o spaliny wydobywające się z rury wydechowej, nie o zieloną energię, tylko o ekonomiczne następstwa podejmowanych decyzji. Jeśli kupno elektryka jest korzystniejsze – kupią elektryka. Jeśli diesel lub benzyna będzie ciekawszą ofertą – postąpią logicznie. A co jeśli ceny będą zbliżone i jedyną różnicą będzie zastosowany napęd w pojeździe?
Ford, jeden z największych graczy na rynku motoryzacyjnym, oznajmił, że rezygnuje z premiery elektrycznego SUV-a w Ameryce. Pomimo wydania na cały ten projekt 1,9 mld dolarów, stwierdził, że się to nie opłaca. Zamiast tego, kieruje wzrok na hybrydy. Nawet firmy produkujące baterie mają problemy ze względu na spadek popytu. Dodajmy do tego problemy fabryki Izery, a otrzymujemy nieciekawy obraz rynku samochodów bezemisyjnych.
Jakie są minusy elektryków, każdy wie: długi czas ładowania, zasięg znikający w oczach, spora masa pojazdu. W zamian dostajemy niezłe przyspieszenie. Jeśli cena jednostki spalinowej będzie zbliżona do elektrycznej, tylko fan elektromobilności wybierze tą drugą. Potrzebne jest wiele usprawnień, aby obie opcje były porównywalnie atrakcyjne. Wodór również ma duże szanse zamieszać na rynku. Wszystko sprowadza się do tego, co będzie bardziej opłacalne.